Czy junior developer powinien być samodzielny?

Czy junior developer musi być samodzielny?

Z racji na przebranżowienie siedzę dużo na sociamediowych grupkach dla osób, które dopiero zaczynają swoją przygodę z IT, szukają pierwszego komercyjnego doświadczenia itp. Widzę, że nagminnie, codziennie i wiele razy pojawiają się  d o k ł a d n i e  te same pytania, np. o to który język, front czy back, jak znaleźć pracę, jakie wymagania, jak się przygotować do rozmowy, jakie kursy najlepiej, a czy angielski na pewno potrzebny etc.

Jest takich pytań naprawdę sporo i zwykle je ignoruję, ale czasami mnie tknie i coś tam napiszę, choćby to miały być tylko słowa wsparcia i powodzenia. Dzisiaj np. zobaczyłam posta dziewczyny, która już się uczy i planuje za około pół roku szukać jakiejś pracy “na froncie”. Nie było tam wiele szczegółów, ale zauważyłam pytanie, które pojawia się rzadko – o samodzielność – czy od juniora się jej wymaga.

Czy junior developer powinien być samodzielny

Odpisałam zgodnie z moimi doświadczeniami, że od juniora nie oczekuje się jakiejś wybitnej samodzielności, ale lepiej nad nią pracować, niż założyć, że pracodawca z chęcią weźmie kogoś, kogo będzie musiał prowadzić za rączkę. Konkurencja jest spora i jest duża szansa, że znajdzie się ktoś bardziej ogarnięty.

Pod moim komentarzem odezwała się osoba, która była przeciwnego zdania. Twierdziła, że jak pracodawca chce samodzielności to tylko poziom mid, a junior może sobie być niesamodzielny i wgl to jego prawo.

Oczywiście, od juniora nikt nie będzie wymagał od początku wybitnej samodzielności, zresztą nawet mid będzie potrzebował wdrożenia do projektu. Ale to nie oznacza, że nie trzeba ćwiczyć tej umiejętności. Zasadniczo im szybciej się jej nauczymy, tym lepiej na tym wyjdziemy. Moim zdaniem samodzielność jest jednym z podstawowych skillów niezbędnych do rozwoju na stanowisku developerskim i w ogóle wszędzie.

Natomiast co w ogóle oznacza samodzielność w IT?

Ja ją rozumiem jako podjęcie autonomicznych poszukiwań rozwiązania danego problemu, choćby próbę wygooglania, żeby podstawowo zaznajomić się z zagadnieniem. Albo poszukania na stackoverflow jakichś gotowych kodów i wypróbowanie ich. Jeśli nie zadziałają (najczęściej nie działają i trzeba je dostosować), należy szukać dalej i głębiej.

Przez to się uczymy, co nie działa oraz dowiadujemy się, czego jeszcze nie wiemy. Uczymy się także zadawać właściwie skonstruowane pytania, które są kluczowe, bo w ogóle precyzyjna komunikacja w IT jest bardzo cenna i pożądana. Dopiero gdy sami nie jesteśmy w stanie znaleźć rozwiązania i poświęciliśmy na to, powiedzmy dwie godziny, albo nawet krócej, ale jesteśmy totalnie zablokowani i nie wiemy nawet gdzie zacząć szukać, wtedy idziemy do kogoś mądrzejszego.

Zwrócenie się do kogoś po pomoc nie jest jednoznaczne z niesamodzielnością, za to brak chociaż próby podjęcia tematu i przerzucenie całego ciężaru na innych, już tak.

Downgrade statusu. Jak sobie z nim radzić?

Marta Komar | Jak radzić sobie z downgradem statusu?

Jako manager z zespołem oraz własnym budżetem, czy organizator dużej konferencji, miałam zagwarantowany relatywnie wysoki status wśród osób z branży. Mam tu na myśli status w rozumieniu pozycji w grupie, decyzyjności i pewnej władzy. Nie musiałam się specjalnie starać, żeby być zauważona czy wysłuchana.

Decyzja o przebranżowieniu wiązała się z porzuceniem tego statusu. Znów musiałam zaczynać z pozycji juniorskiej, uczyć się nowych rzeczy, słuchać bardziej doświadczonych, często dużo młodszych osób, poruszać się trochę po omacku w tym oceanie wiedzy. Wszystko to nie było łatwe z różnych powodów, ale jednocześnie było łatwiejsze niż przypuszczałam. Głównie dlatego, że w pierwszej pracy w “nowym życiu” trafiłam na świetnych ludzi – otwartych i świadomych, oraz część mojego teamu przeszła podobną do mojej ścieżkę – czułam się rozumiana. Miałam wiele szczęścia.

Powrót do stanowiska juniorskiego bardzo wiele mnie nauczył. Nie tylko w kwestiach technicznych, ale także w komunikacyjnych. Musiałam zrozumieć i nauczyć się, jak osłabiać swoje sygnały statusowe, żeby nie być odbierana jako bufonka, ale też uzbroić w więcej pokory, żeby np. przyjmować nie zawsze pozytywny feedback. Później, gdy czułam się już nieco pewniej technicznie, moje poczucie wyższego statusu zaczęło wracać, ale nie było ono związane z wiedzą techniczną, bo w IT trudno wiedzieć wszystko.

Swoją wartość oparłam na umiejętności szybkiej nauki i rozwiązywania problemów. Okazało się, że wcześniejsze doświadczenie biznesowe także bardzo mi się przydaje, choćby do estymacji i wycen, czy szukania obejść dla ograniczeń produktowych. Klienci nie zawsze mają technologiczną świadomość jak coś działa i potrafią wymyślić cuda, które my musimy wdrożyć, albo elegancko (oraz prosto i krótko!) wytłumaczyć, dlaczego się nie da i jakie wyjście rekomendujemy. 

Wracając jednak do tematu, to nie zdziwiłabym się, gdyby ktoś odkrył, że ludzie deklarujący chęć przebranżowienia, którym to “nie idzie”, w jakiejś części sami sabotują swoje działania, właśnie przez obawę utraty statusu.

Jak radzić sobie z downgradem statusowym?

Poniżej kilka rzeczy, z których korzystałam i nadal korzystam:

👉 Pracuj nad zmianą nastawienia – przekonuj siebie, że to tylko tymczasowe. Spróbuj zauważać momenty, gdy myślisz o tym i zmieniaj temat. To jak z medytacją, to nie do końca jest wyciszenie myśli, ale puszczenie ich dalej. 

👉 Znajdź inne wyznaczniki statusu, coś w czym jesteś dobra_y, np. umiejętność szybkiego uczenia się, uczyń z tego totem i znajdź jakąś użyteczność. Ja lubię być rzucana na najtrudniejsze zadania, bo lubię rozkminiać jak coś zrobić. Bywa stresująco, ale uczę się bardzo dużo. 

👉 Uzbrój się w cierpliwość i pokorę. Nie od razu się uda, a czasami będziesz musiał_a poprosić o pomoc i nic w tym złego. 

👉 Planuj, bądź otwarta_y na nowe doświadczenia i we wszystkim szukaj nauki

👉 Znajdź kogoś, kto Cię będzie wspierał i kopał po tyłku.

Ciekawa wiedza

Podcast Rafala Cupiała o statusie:
https://open.spotify.com/episode/2N9FEtoOTKCsJMvzGtvrBc?si=9fcb548c50384eb3

R2C2: Rola status i hierarchii w komunikacji, biznesie i życiu: https://www.youtube.com/watch?v=bDZYyIsX6fk

Kilka grafik

Co to znaczy być autentycznym?

Co to znaczy być autentycznym? | Marta Komar

Wszyscy spece od komunikacji dają zwykle jedną radę – bądź autentyczny. Super, chcę! Tylko co to właściwie znaczy? Myślę o tym już jakiś czas, a usłużny Linekdin, który podsłuchuje moje notatki, podpowiada wrzutkę Adama Granta sprzed 10 godzin:

“Authenticity is not about being unfiltered. It’s about staying true to your principles. The goal isn’t to voice every opinion you hold. It’s to stand up for ideas that are consistent with your ideals. Being genuine is closing the gap between what you value and what you express”.

Co to znaczy być autentycznym?

To dało jakis punkt wyjścia, ale nadal niewiele w tym konkretów, więc szukałam dalej. Internet wyjaśnia, że udawanie kogoś, kogo sie nie lubi nie jest autentyczne i że trzeba kroczyć ku samoświadomości. Hmm… SJP podaje kilka wyjasnień: «zgodny z rzeczywistością», «niebędący kopią, falsyfikatem ani przeróbką», «szczery, niekłamany, prawdziwy».

Wszystko OK, ale jak to osiągnąć? Jak tę autentyczność w sobie odnaleźć? Czy to przyjdzie pewnego dnia, ot tak po prostu, czy trzeba ją skalibrować? Czy zostanie już na zawsze, czy może trzeba jej pilnować i dbać o nią? A jeśli dla siebie się ją odnalazło, to jakie treści trzeba tworzyć, żeby przekazać swoją autentyczność? Jakiej formy użyć, żeby być tak odbieranym? 

Tyle pytań i żadnych prostych odpowiedzi.

W głowie mam jedynie słowa Myśliwskiego, z jego najnowszej książki:

“Każdy chce być sobą. To znaczy, że co? Że się wie, kim sie jest? Nie wie się”.

O sile komunikacji, czyli afera Theranos

Zła krew | J. Carreyrou

Mamy 19 listopada 2022 roku. Elizabeth Holmes dostała 11 lat. Teraz czekamy na drugi wyrok, jej wspólnika i prawej ręki Ramesha “Sunny’ego” Balwani, który będzie na początku grudnia. Nie zapominajmy, że Holmes nie była w tym bałaganie sama.

Afera z Theranosem jest interesująca na tak wielu poziomach, że każdy znajdzie tam coś ciekawego, choćby kontrowersyjną ideę “fake it ‘til you make it”, która w pewnym sensie jest obecna wszędzie (budowanie MVP). 

Mnie w tym oszustwie najbardziej interesuje inny aspekt – pomysłu i jego zakomunikowania. Niewątpliwie świetnie przedstawiona wizja produktu i misji pomogła Holmes. Przesłanie Theranosa było krótkie, plastyczne, łatwe w odbiorze i z piękną ideą w tle. Dodatkowy wpływ miała charyzma szefostwa i sterowanie własnym wizerunkiem, np. stylizowany na Jobsa ubiór czy obniżanie głosu przez Holmes. To zdjęcie z kroplą krwi to mistrzostwo. Afera z Theranosem to dobry przykład, jak silna jest właściwa komunikacja, w którą aż chce się wierzyć.

Polecam świetną książkę w tym temacie: Zła krew,  J. Carreyrou – tu znajdziesz moją recenzję.

Z marketingu do IT: Jak przebranżowiłam się w pół roku

Marta Komar | Z marketingu do IT. Jak przebranżowiłam się w pół roku

W ciągu pół roku od podjęcia decyzji o odejściu z marketingu, udało mi się zdobyć i rozwinąć umiejętności związane z programowaniem oraz znaleźć pracę, w której mogę je wykorzystywać. To było już parę lat temu, więc teraz mogę już na pewno stwierdzić, że się udało, choć nie było łatwo. 

Przebranżawianie się jest ostatnio modne. Jak grzyby po deszczu powstają bootcampy, które zachęcają do przejścia do IT. Wystarczy wydać na to trochę… milionów monet. Ten trend jest o tyle problematyczny, że obietnice sprzedawane przez niektóre “szkoły” są bez pokrycia. Mało kto o tym mówi, ale proces zmiany mindsetu i nauki niezbędnych podstaw jest zwykle trudny i długi. Nie wystarczy zapłacić i chodzić na zajęcia. Ilość rzeczy do nauczenia jest olbrzymia, trzeba także sporo pracować nad sobą. Nie mówiąc o tym, że nie każdy nadaje się do pracy w IT, tak samo jak nie każdy nadaje się do pracy w… marketingu.

♻ Jak się przebranżowiłam?

U mnie wyglądało to tak, że po dziesięciu latach pracy na różnych stanowiskach marketingowych doszłam do wniosku, że nie chcę się dalej rozwijać w tym kierunku. Za tą decyzją szło wypalenie oraz zwykła autorefleksja, że nie chcę brnąć w coś, co nie daje mi satysfakcji i za kilka lat, będąc czterdzieści+, dostać zawału albo udaru.

Zresztą myśli o rzuceniu marketingu w cholerę pojawiały się u mnie już wcześniej. Pewnie dlatego, że miałam jakiś background – już na studiach robiłam strony www, jeszcze na tabelkach… W każdym razie coś tam już wiedziałam, ale przede wszystkim byłam pewna, że to lubię.

Tylko wiadomo, w codziennym szaleństwie nigdy nie było albo czasu, albo motywacji, żeby pomyśleć poważniej, co z tym zrobić. Pracowałam wtedy bardzo intensywnie i zwyczajnie nie miałam wolnej chwili, nie mówiąc już o przestrzeni w głowie na naukę zupełnie nowych rzeczy.

✂ Konieczność sama przyszła ’^^

Miałam to szczęście, że decyzja poniekąd przyszła do mnie sama. Zastanawiałam się dość długo, jak to napisać ładnie, ale nie ma co owijać w bawełnę – zwolniono mnie. Może niektórzy powiedzą, że nie ma się czym chwalić, że się nie sprawdziłam. Ja też przez pewien czas tak myślałam. Miałam poczucie, że zawiodłam siebie samą i się nie nadaję do tej pracy. 

Natomiast dość szybko przyszła refleksja, że właściwie to prezent od losu. Dwa dni później miałam przygotowany już plan, co zrobić z tą sytuacją. Podjęłam decyzję, że daję sobie pół roku na naukę front-endu i znalezienie nowego zajęcia w tym zawodzie. 

🦸 Od zera do bohatera

Plan był w wielkim skrócie taki, że przez moment nie będę szukać nowej pracy, przypomnę sobie HTML i CSS oraz od zera nauczę się programowania w JavaScript. Miałam to szczęście, że mogłam sobie pozwolić na życie z oszczędności. Rozważałam także bootcamp, ale ostatecznie postanowiłam, że na początek wypróbuję darmowe materiały w sieci oraz kursy na Udemy.

O ile z HTML i CSS miałam już wcześniej trochę wspólnego i poszły relatywnie łatwo, to z JS sprawa wyglądała zupełnie inaczej – programowania musiałam się nauczyć od podstaw.

Uczyłam się z kursu Bartłomiej Borowczyka vel. Samuraja programowania. Wybrałam go, ponieważ spełniał kilka moich ówczesnych wymagań: kurs był po polsku (uznałam, że tak łatwiej mi będzie zrozumieć zupełnie abstrakcyjne rzeczy) oraz był skierowany do humanistów. Tego mi było trzeba. 

💃 Nauka, jak po grudzie

Wykupiłam kurs, miałam wielkie ambicje i przez pierwsze dwa miesiące robiłam bardzo mało, albo nic. Za to pojechałam na wakacje do Dubaju… Na szczęście pierwszy research dostępnych ofert pracy i wymagań bardzo mnie otrzeźwił. Okazało się, że zostały mi cztery miesiące z oryginalnie zaplanowanego czasu na to, żeby nauczyć się baaaaaaardzo wiele.

Rzuciłam się w wir pracy. Codziennie wstałam o ósmej i przynajmniej osiem godzin się uczyłam. Często schodziło nawet dłużej, bo po kursach pracowałam też nad stronami www dla znajomych i pierwszymi zleceniami freelance. Wieczorami oglądałam jeszcze materiały na YT dotyczące zagadnień, które chciałam lepiej zrozumieć. To był cudowny czas, choć codziennie pełen małych lub większych frustracji związanych z nauką JS. Trudno mi było np. zrozumieć ideę zmiennych i w ogóle przestawić na ten specyficzny sposób myślenia algorytmami i zakresami funkcji. Ale te momenty, gdy udawało się samodzielnie stworzyć choć niewielki działający skrypcik, dawały takiego adrenalinowego kopa, że praca cały czas szła do przodu. 

😅 “Trochę” dłużej, niż się spodziewałam…

Ostatecznie sam kurs JS, który był przewidziany na około trzydzieści godzin, zajął mi prawie siedemdziesiąt. To dlatego, że moim celem było nauczenie się tych zagadnień, a nie tylko ukończenie kursu. Różnica jest zasadnicza, bo to oznaczało, że wszystkie zadania chciałam robić samodzielnie. Dawałam sobie np. trzy godziny i jeśli przez ten czas nie znajdowałam rozwiązania, dopiero wtedy sięgałam po pomoc. Jeśli się udawało, satysfakcja była ogromna. Nieporównywalna chyba z niczym, czego do tej pory doświadczyłam.

Mniej więcej pod koniec piątego miesiąca (a trzeciego nauki), zaczęłam rozglądać się uważniej za ofertami pracy. Przeczytałam gdzieś, że rekrutacje są najlepszym sprawdzianem umiejętności. Postanowiłam więc, że trzeba spróbować i zaczęłam wysyłać CV na stanowiska juniorskie.

To, jak wyglądał ten okres, to jest materiał na oddzielną i długą historię. W skrócie więc tylko napiszę, że zaproszono mnie do kilku rekrutacji. Do niektórych wciąż miałam za małe skille, a w innych przeszkodą było moje poprzednie duże doświadczenie. Na jednej z rozmów potencjalny pracodawca zaproponował mi zatrudnienie, ale na stanowisku marketingowym. Oczywiście, że je odrzuciłam. Znów jednak miałam szczęście. Dosłownie ostatniego dnia z przewidzianych sześciu miesięcy dostałam pierwszą interesującą ofertę pracy, związaną z kodowaniem designów pod email marketing.

📎 Kilka wniosków na koniec

Proces przebranżowienia był sporym wysiłkiem na wielu płaszczyznach. Nauka zupełnie nowych rzeczy, a także przestawianie sposobu myślenia na bardziej abstrakcyjny były trudne, ale wcale nie najważniejsze. Okazało się, że istotniejsze i trudniejsze jest nabycie pewnego mindsetu – samodzielności oraz umiejętności znajdowania rozwiązań i uczenia się ad-hoc. Nie mówiąc o tym, że oszczędności także topniały w zastraszającym tempie, co dodatkowo obciążało mnie psychicznie.

Gdybym jeszcze raz miała się przebranżowić, do niektórych rzeczy podeszłabym pewnie inaczej. Zaczęłabym naukę jak najszybciej i zainwestowałabym w mentora (pomimo kilku prób na żaden darmowy sie nie dostałam). Zdecydowanie szybciej zaczęłabym też wysyłać CV, żeby uczyć się z zadań rekrutacyjnych. Spróbowałabym znaleźć też więcej realnych zleceń na strony www. Być może także zdecydowałabym się na kurs programowania po angielsku, bo brak znajomości angielskich nazw utrudniał mi przez pewien czas naukę. W polskojęzycznym internecie jest dużo mniej materiałów, nie mówiąc już o wyszukiwaniu rozwiązań w dokumentacji czy na stackoverflow…

Natomiast niewątpliwie dobrym pomysłem było zainwestowanie oszczędności, żeby móc skupić się tylko na nauce. To były dobrze wydane pieniądze. Podziwiam i szanuję ludzi, którzy przebranżawiali się jednocześnie pracując. To jest bardzo ciężkie do udźwignięcia.

Na pewno też nadal nie ładowałabym się w bootcamp od zera, bo choć niektórzy chwalą sobie ułożenie programu oraz wsparcie prowadzących, to ja uważam, że na początek przede wszystkim warto sprawdzić, czy IT jest dla nas i polubimy się z kodowaniem. Do tego spokojnie można wykorzystać materiały z internetu, a później ewentualnie myśleć o dalszym rozwoju.

🧠 Jeszcze więcej pracy…

Na początku tej drogi w ogóle nie brałam pod uwagę, że może mi się nie udać. Hehe. Natomiast po paru negatywnych rekrutacjach, okazało się, że może nie być kolorowo. Ostatecznie osiągnęłam zaplanowany cel w wyznaczonym czasie, ale pomogły mi przede wszystkim ogromne pokłady determinacji i samodyscypliny oraz szczęście. 

Teraz, od paru lat pracuję w firmie, w której mogę rozwijać się we wszelkich możliwych kierunkach i w której zdobyłam duże doświadczenie. Jedne, co jest pewne to to, że czeka mnie jeszcze więcej nauki, bo technologia rozwija się bardzo szybko. Nowe narzędzia, rozwiązania i technologie pojawiają się cały czas, a komunikacja z klientami nietechnicznymi jest bardzo wymagająca. IT to nie jest miejsce, w którym można spocząć na laurach bez konsekwencji.

To przebranżawianie w pewnym sensie zmieniło moje życie i postrzeganie branży, dało mi także o wiele szerszą perspektywę spojrzenia na biznes i marketing w IT.  Ciekawa jestem, gdzie mnie ta ścieżka zaprowadzi dalej… 😉

Jak dobrze zrozumieć problem?

Jak dobrze zrozumieć problem?

Czy właśnie spędziłam trzy godziny na rozwiązywaniu problemu, którego nie było? Być może. Nie uważam jednak tego czasu za stracony, ponieważ nauczyłam się wielu nowych rzeczy, oraz upewniłam się we własnej wiedzy. Jednak pomijając rozwój technicznych umiejętności, to jest inna, jeszcze ważniejsza rzecz, którą przypomniałam sobie dzięki tej sytuacji. 

Najważniejsze jest to, żeby właściwie zrozumieć jaki jest problem i co trzeba zrobić. Trzeba zadawać pytania, dużo pytań i najlepiej właściwych, ale te nieprecyzyjne też czasami pomagają. Choć w codziennym zabieganiu wydaje nam się, że wystarczy zrozumieć mniej więcej, ale to nie do końca prawda. Bo później spędzamy trzy godziny nad czymś zbędnym.

Jak upewnić się, że właściwie rozumiemy zadanie/oczekiwania wobec nas? 

  1. Ustal główną usterkę

Postaraj się być precyzyjn_ – im lepsze pytanie zadasz, tym szybciej dojdziesz do tego, co trzeba naprawić. Np. załóżmy, że klient zgłosił, że nie działa formularz na stronie www. Pytania, które zadać najpierw to: co to znaczy, że nie działa? Albo: co konkretnie przestało działać? Trzeba zdobyć więcej szczegółów o sytuacji, ponieważ często zdarza się, że usterka wcale nie jest usterką ale oznacza, że formularz np. wygląda inaczej, niż go klient zapamiętał.

  1. Upewnij się, że rozumiesz 

Żeby upewnić się, że dobrze rozumiesz zadanie sparafrazuj własnymi słowami to, co przed chwilą usłyszał_ś. Postaraj się to zrobić neutralnym tonem, żeby nie urazić drugiej strony. Mogłoby to brzmieć mniej więcej tak: Czyli formularz nie zapisuje podanych danych. Czy dobrze to rozumiem? 

  1. Nie bój się powiedzieć, że nadal nie rozumiesz 

Są takie momenty, w których wolimy nie mówić, że czegoś nadal nie rozumiemy i nie dopytywać dalej. Ale to jest błędne podejście. Jeśli klient zaczyna Ci jeszcze raz tłumaczyć, tymi samymi słowami, musisz sprawić, żeby spróbował wyjaśnić Ci to inaczej. W tym celu:

  1. Zadaj pytania pomocnicze

Czasami więcej informacji zdobędziesz dopytując o szczegóły, np. zapytaj kiedy i jak zauważył usterkę, albo w jakich okolicznościach błąd występuje. Poproś żeby opisał, jak wykonuje czynność, która ten błąd powoduje. Postaraj się unikać technicznego żargonu. Klienci go zwykle nie rozumieją i czują się z tego powodu głupio, albo irytują się, a to nie wpływa na ułatwienie komunikacji i przyspieszenie rozwiązania problemu.

  1. Rozrysuj problem i/albo opowiedz go na głos

Czasami do rozwiązania problemu przydaje się graficzne rozrysowanie problemu, więc miej pod ręka kartkę i ołówek. Jeszcze lepiej jeśli można to z kimś przegadać (metoda żółtej kaczuszki). Jeśli mówimy coś na głos, używamy innych rejonów mózgu do rozwiązania problemu. W moim odczuciu jest to jeden z lepszych sposobów weryfikacji problemów i rozwiązań.

Jeśli zrozumienie problemu sprawia Ci trudności, zrób sobie krótka przerwę na szklankę wody, coś słodkiego, albo krótki spacer, niekoniecznie kawę. Jeśli zadanie jest skomplikowane i możesz je odłożyć na następny dzień, to zrób to. To nieprawda, że trzeba ślęczeć nad czymś, dopóki się tego nie rozwiąże. Jeśli nie umiesz zostawiać niedokończonych rzeczy, zmuś się. Świeży mózg, który przespał się z problemem o wiele łatwiej wpada na dobre rozwiązania.


To teraz idę na tę przerwę…

Emocje a clickbaity

Emocje a clickbaity

Czasem zdarza się, że na serwisach z newsami kilku redaktorek/ów napisze o tym samym wydarzeniu i obydwa artykuły zostaną opublikowane. Zasadniczo to jest raczej pomyłka, ale dzięki temu doskonale widać, że każdy te same wydarzenia postrzega inaczej i każdy je opisze inaczej, także w zależności od umiejętności. Treść (fakty) to jedno, ale panowanie nad formą (sposób opisu), to zupełnie inna rzecz. 

Nie czytałam artykułów, które ewidentnie były clickbait’owe, ale rzuciły mi się w oczy dwa sposoby formułowania tytułów – jeden emocjonalny, drugi rzeczowy.

“Zdesperowana matka biegła po torach przez trzy kilometry. W pociągu zostały jej dzieci”.

 oraz

“Przebiegła trzy kilometry za pociągiem, w którym były jej dzieci”.

Pierwszy tytuł jest dłuższy. To niby więcej czytania, ale jest bardziej dosłowny i gra na emocjonalnej nucie “zdesperowanej matki”, która biegła “po torach” (wizualizuje niebezpieczeństwo i niewygodę, bo ciężko się biega po podkładach kolejowych, nie mówiąc już o kamiennych nasypach). Ale w “pociągu zostały jej dzieci”, więc to tłumaczy wysiłek i ryzyko.

Drugi tytuł oszczędza emocjonującego przymiotnika, jest mniej dosłowny. Autor każe nam się domyślać, że to kobieta (“przebiegła”) i że matka (“w którym były jej dzieci”). Nie ma za to nic o torach oraz jej desperacja nie została nazwana przymiotnikiem. To suchy fakt, informacja bez większego ładunku emocjonalnego.

Klikalność vs funkcja informacyjna

Pod kątem skuteczności, ta pierwsza bardziej emocjonalna forma, zapewne będzie lepsza, bo emocje przyciągają więcej zainteresowania i lepiej się klikają. W przypadku tytułów artykułów, szczególnie na serwisach informacyjnych zażarcie walczących o uwagę, takie używanie emocji i wyobraźni czytelnika będzie przydatne.

Natomiast, w moim odczuciu popularne serwisy newsowe wydają się używać tego zabiegu ponad miarę, przez co osobiście czuję się zmęczona formą podawania treści i ilością wezwań do emocji, które mnie otaczają.

Nazwijcie mnie paladynem, ale uważam, że suche podawanie faktów jest uczciwsze. Choć zapewne niektórzy powiedzą, że skuteczność przede wszystkim i bez emocji nie ma poczytności. Ja jednak mam wewnętrzny opór przed stosowaniem tego typu chwytów, choć gdybym zarabiała na życie tworzeniem bait’owych tytułów, zapewne bym twierdziła inaczej.

Jak pisać regularnie? 5 rzeczy, które pomogły mi napisać 400 artykułów w 4 lata

Jak regularnie pisać?

Jeśli płacisz za multisporta, ale go nie używasz, albo za siłkę i tłumaczysz sobie, że “od jutra już na pewno zacznę”, albo “od jutra będę jeść mniej cukru”, to prawdopodobnie znasz dokładnie to uczucie, z którym zmagałam się przez te cztery lata. Jutro zacznę. Jutro napiszę.

Front-end, które mam w opisie na Linkedin, to tylko część mojej codziennej pracy. Od wielu lat piszę także teksty reklamowe i blogowe. Przez ostatnie cztery lata opublikowałam ponad 400 przeróżnych artykułów, nie licząc tych, które tylko redagowałam. Łatwo policzyć, że przez te 54 miesiące napisałam przynajmniej jeden tekst w każdym tygodniu. Czy to dużo czy mało, czy były lepsze czy słabsze, to nie ma większego znaczenia, bo ja teraz nie o tym. Najtrudniej było utrzymać regularność publikacji i wiem, że problem systematyczności dotyka wszystkich. 

Mam kilka sposobów na to, jak regularnie pisać i ogólnie ułatwiać sobie tworzenie treści:

  1. Rób notatki.

Przede wszystkim w trakcie zbierania materiałów do artykułu, czy czytania książki do recenzji, na bieżąco zapisuję spostrzeżenia. Zwykle są to urwane myśli, bez polskich znaków, pojedyncze słowa, czy jakieś tematy do sprawdzenia później. Znacznie łatwiej zredagować i wykorzystać gotowe fragmenty, niż pisać je z pamięci. Nie oszukuję się, że tym razem na pewno zapamiętam jakąś myśl. Do robienia notatek wykorzystuję Google docs, które mam zsynchronizowane na wszystkich urządzeniach. Dzięki temu zawsze mam je pod ręką.

  1. Korzystaj z metody małych kroków.

Gdy czuję, że mam już wszystkie informacje, ale nie mogę usiąść do pisania od razu, to zdarza mi się stale odkładać to na później. Wdrukowane nie do końca prawdziwe przekonanie, że potrzebuję dużo czasu na pisanie, zniechęca mnie do powrotu do tekstu. Wtedy wykorzystuję “baby steps”, czyli metodę małych kroków. Staram się skupić myśli tylko na najbliższej wykonywanej czynności, np. “Dobra, to teraz tylko otworzę edytor, otworzę plik i przeczytam surowe notatki”. To jest proste. Po otwarciu edytora i przeczytaniu notatek jest mi zdecydowanie łatwiej przejść od razu do kolejnego małego kroku, czyli wymyślenia pierwszego zdania.

  1. Napisz pierwsze zdanie.

Zacząć tekst jest najtrudniej, ale i na to jest sposób. Jak wymyślam pierwsze zdanie? Piszę cokolwiek. Pierwsze, co mi przyjdzie na myśl. Najczęściej jest to proste zdanie twierdzące w stylu: 

{tematTekstu, fraza SEO} to/jest {rzeczownik/przymiotnik, np. książka} + {w skrócie opis, np. fabuła} oraz/albo {jakaś ocena lub fakt, np. cienka książka, która opowiada o pewnym muzyku jazzowym, który urodził się na statku i nigdy z niego nie zszedł}

  1. Dopracuj pierwsze zdanie.

To pierwsze “wymuszone” na rozgrzewkę zdanie najczęściej jest do kitu, więc zaczynam myśleć nad tym, żeby je jakoś urozmaicić, wykombinować coś oryginalniejszego i zabawić się słowem. Cały czas jednak staram się pamiętać, żeby wybalansować potrzebę SEO i zaciekawienia prawdziwego czytelnika, ponieważ uważam, że SEO to jedno, ale tekst powinien być skierowany do ludzi, bo to do nich docelowo pisze. Od tego momentu praca już właściwie sama powoli idzie.

  1. Zapisuj, dopiero później redaguj.

Nawet jeśli nie mam w danej chwili pomysłu na przerobienie pierwszego zdania, zwykle pojawiają mi się inne spostrzeżenia. W trakcie pracy nad tekstem zapisuję wszystko, co mi przychodzi do głowy. Na tym etapie “papier” naprawdę wszystko zniesie. Najważniejsze to wyrzucić z siebie potok myśli. Później “tylko” to redaguję, bo powtórzę, że moim zdaniem o wiele łatwiej redagować jakiś tekst, niż pisać go od nowa. “Tylko redaguję” jest w cudzysłowie, bo to też jest czasami nie łatwa praca, ale to już temat na oddzielny tekst.

Tych kilka wskazówek pomogło mi “zmusić” się do rozpoczęcia pracy nad tekstem i regularnego publikowania przez ostatnie cztery lata m.in. na drugim moim blogu, na którym recenzuję książki (przeczytana.com).

To nie są wielkie tricki i wiedza magiczna, ale nie muszą być. Siła tkwi w prostocie.