Czy junior developer powinien być samodzielny?

Czy junior developer musi być samodzielny?

Z racji na przebranżowienie siedzę dużo na sociamediowych grupkach dla osób, które dopiero zaczynają swoją przygodę z IT, szukają pierwszego komercyjnego doświadczenia itp. Widzę, że nagminnie, codziennie i wiele razy pojawiają się  d o k ł a d n i e  te same pytania, np. o to który język, front czy back, jak znaleźć pracę, jakie wymagania, jak się przygotować do rozmowy, jakie kursy najlepiej, a czy angielski na pewno potrzebny etc.

Jest takich pytań naprawdę sporo i zwykle je ignoruję, ale czasami mnie tknie i coś tam napiszę, choćby to miały być tylko słowa wsparcia i powodzenia. Dzisiaj np. zobaczyłam posta dziewczyny, która już się uczy i planuje za około pół roku szukać jakiejś pracy “na froncie”. Nie było tam wiele szczegółów, ale zauważyłam pytanie, które pojawia się rzadko – o samodzielność – czy od juniora się jej wymaga.

Czy junior developer powinien być samodzielny

Odpisałam zgodnie z moimi doświadczeniami, że od juniora nie oczekuje się jakiejś wybitnej samodzielności, ale lepiej nad nią pracować, niż założyć, że pracodawca z chęcią weźmie kogoś, kogo będzie musiał prowadzić za rączkę. Konkurencja jest spora i jest duża szansa, że znajdzie się ktoś bardziej ogarnięty.

Pod moim komentarzem odezwała się osoba, która była przeciwnego zdania. Twierdziła, że jak pracodawca chce samodzielności to tylko poziom mid, a junior może sobie być niesamodzielny i wgl to jego prawo.

Oczywiście, od juniora nikt nie będzie wymagał od początku wybitnej samodzielności, zresztą nawet mid będzie potrzebował wdrożenia do projektu. Ale to nie oznacza, że nie trzeba ćwiczyć tej umiejętności. Zasadniczo im szybciej się jej nauczymy, tym lepiej na tym wyjdziemy. Moim zdaniem samodzielność jest jednym z podstawowych skillów niezbędnych do rozwoju na stanowisku developerskim i w ogóle wszędzie.

Natomiast co w ogóle oznacza samodzielność w IT?

Ja ją rozumiem jako podjęcie autonomicznych poszukiwań rozwiązania danego problemu, choćby próbę wygooglania, żeby podstawowo zaznajomić się z zagadnieniem. Albo poszukania na stackoverflow jakichś gotowych kodów i wypróbowanie ich. Jeśli nie zadziałają (najczęściej nie działają i trzeba je dostosować), należy szukać dalej i głębiej.

Przez to się uczymy, co nie działa oraz dowiadujemy się, czego jeszcze nie wiemy. Uczymy się także zadawać właściwie skonstruowane pytania, które są kluczowe, bo w ogóle precyzyjna komunikacja w IT jest bardzo cenna i pożądana. Dopiero gdy sami nie jesteśmy w stanie znaleźć rozwiązania i poświęciliśmy na to, powiedzmy dwie godziny, albo nawet krócej, ale jesteśmy totalnie zablokowani i nie wiemy nawet gdzie zacząć szukać, wtedy idziemy do kogoś mądrzejszego.

Zwrócenie się do kogoś po pomoc nie jest jednoznaczne z niesamodzielnością, za to brak chociaż próby podjęcia tematu i przerzucenie całego ciężaru na innych, już tak.

O sile komunikacji, czyli afera Theranos

Zła krew | J. Carreyrou

Mamy 19 listopada 2022 roku. Elizabeth Holmes dostała 11 lat. Teraz czekamy na drugi wyrok, jej wspólnika i prawej ręki Ramesha “Sunny’ego” Balwani, który będzie na początku grudnia. Nie zapominajmy, że Holmes nie była w tym bałaganie sama.

Afera z Theranosem jest interesująca na tak wielu poziomach, że każdy znajdzie tam coś ciekawego, choćby kontrowersyjną ideę “fake it ‘til you make it”, która w pewnym sensie jest obecna wszędzie (budowanie MVP). 

Mnie w tym oszustwie najbardziej interesuje inny aspekt – pomysłu i jego zakomunikowania. Niewątpliwie świetnie przedstawiona wizja produktu i misji pomogła Holmes. Przesłanie Theranosa było krótkie, plastyczne, łatwe w odbiorze i z piękną ideą w tle. Dodatkowy wpływ miała charyzma szefostwa i sterowanie własnym wizerunkiem, np. stylizowany na Jobsa ubiór czy obniżanie głosu przez Holmes. To zdjęcie z kroplą krwi to mistrzostwo. Afera z Theranosem to dobry przykład, jak silna jest właściwa komunikacja, w którą aż chce się wierzyć.

Polecam świetną książkę w tym temacie: Zła krew,  J. Carreyrou – tu znajdziesz moją recenzję.

Z marketingu do IT: Jak przebranżowiłam się w pół roku

Marta Komar | Z marketingu do IT. Jak przebranżowiłam się w pół roku

W ciągu pół roku od podjęcia decyzji o odejściu z marketingu, udało mi się zdobyć i rozwinąć umiejętności związane z programowaniem oraz znaleźć pracę, w której mogę je wykorzystywać. To było już parę lat temu, więc teraz mogę już na pewno stwierdzić, że się udało, choć nie było łatwo. 

Przebranżawianie się jest ostatnio modne. Jak grzyby po deszczu powstają bootcampy, które zachęcają do przejścia do IT. Wystarczy wydać na to trochę… milionów monet. Ten trend jest o tyle problematyczny, że obietnice sprzedawane przez niektóre “szkoły” są bez pokrycia. Mało kto o tym mówi, ale proces zmiany mindsetu i nauki niezbędnych podstaw jest zwykle trudny i długi. Nie wystarczy zapłacić i chodzić na zajęcia. Ilość rzeczy do nauczenia jest olbrzymia, trzeba także sporo pracować nad sobą. Nie mówiąc o tym, że nie każdy nadaje się do pracy w IT, tak samo jak nie każdy nadaje się do pracy w… marketingu.

♻ Jak się przebranżowiłam?

U mnie wyglądało to tak, że po dziesięciu latach pracy na różnych stanowiskach marketingowych doszłam do wniosku, że nie chcę się dalej rozwijać w tym kierunku. Za tą decyzją szło wypalenie oraz zwykła autorefleksja, że nie chcę brnąć w coś, co nie daje mi satysfakcji i za kilka lat, będąc czterdzieści+, dostać zawału albo udaru.

Zresztą myśli o rzuceniu marketingu w cholerę pojawiały się u mnie już wcześniej. Pewnie dlatego, że miałam jakiś background – już na studiach robiłam strony www, jeszcze na tabelkach… W każdym razie coś tam już wiedziałam, ale przede wszystkim byłam pewna, że to lubię.

Tylko wiadomo, w codziennym szaleństwie nigdy nie było albo czasu, albo motywacji, żeby pomyśleć poważniej, co z tym zrobić. Pracowałam wtedy bardzo intensywnie i zwyczajnie nie miałam wolnej chwili, nie mówiąc już o przestrzeni w głowie na naukę zupełnie nowych rzeczy.

✂ Konieczność sama przyszła ’^^

Miałam to szczęście, że decyzja poniekąd przyszła do mnie sama. Zastanawiałam się dość długo, jak to napisać ładnie, ale nie ma co owijać w bawełnę – zwolniono mnie. Może niektórzy powiedzą, że nie ma się czym chwalić, że się nie sprawdziłam. Ja też przez pewien czas tak myślałam. Miałam poczucie, że zawiodłam siebie samą i się nie nadaję do tej pracy. 

Natomiast dość szybko przyszła refleksja, że właściwie to prezent od losu. Dwa dni później miałam przygotowany już plan, co zrobić z tą sytuacją. Podjęłam decyzję, że daję sobie pół roku na naukę front-endu i znalezienie nowego zajęcia w tym zawodzie. 

🦸 Od zera do bohatera

Plan był w wielkim skrócie taki, że przez moment nie będę szukać nowej pracy, przypomnę sobie HTML i CSS oraz od zera nauczę się programowania w JavaScript. Miałam to szczęście, że mogłam sobie pozwolić na życie z oszczędności. Rozważałam także bootcamp, ale ostatecznie postanowiłam, że na początek wypróbuję darmowe materiały w sieci oraz kursy na Udemy.

O ile z HTML i CSS miałam już wcześniej trochę wspólnego i poszły relatywnie łatwo, to z JS sprawa wyglądała zupełnie inaczej – programowania musiałam się nauczyć od podstaw.

Uczyłam się z kursu Bartłomiej Borowczyka vel. Samuraja programowania. Wybrałam go, ponieważ spełniał kilka moich ówczesnych wymagań: kurs był po polsku (uznałam, że tak łatwiej mi będzie zrozumieć zupełnie abstrakcyjne rzeczy) oraz był skierowany do humanistów. Tego mi było trzeba. 

💃 Nauka, jak po grudzie

Wykupiłam kurs, miałam wielkie ambicje i przez pierwsze dwa miesiące robiłam bardzo mało, albo nic. Za to pojechałam na wakacje do Dubaju… Na szczęście pierwszy research dostępnych ofert pracy i wymagań bardzo mnie otrzeźwił. Okazało się, że zostały mi cztery miesiące z oryginalnie zaplanowanego czasu na to, żeby nauczyć się baaaaaaardzo wiele.

Rzuciłam się w wir pracy. Codziennie wstałam o ósmej i przynajmniej osiem godzin się uczyłam. Często schodziło nawet dłużej, bo po kursach pracowałam też nad stronami www dla znajomych i pierwszymi zleceniami freelance. Wieczorami oglądałam jeszcze materiały na YT dotyczące zagadnień, które chciałam lepiej zrozumieć. To był cudowny czas, choć codziennie pełen małych lub większych frustracji związanych z nauką JS. Trudno mi było np. zrozumieć ideę zmiennych i w ogóle przestawić na ten specyficzny sposób myślenia algorytmami i zakresami funkcji. Ale te momenty, gdy udawało się samodzielnie stworzyć choć niewielki działający skrypcik, dawały takiego adrenalinowego kopa, że praca cały czas szła do przodu. 

😅 “Trochę” dłużej, niż się spodziewałam…

Ostatecznie sam kurs JS, który był przewidziany na około trzydzieści godzin, zajął mi prawie siedemdziesiąt. To dlatego, że moim celem było nauczenie się tych zagadnień, a nie tylko ukończenie kursu. Różnica jest zasadnicza, bo to oznaczało, że wszystkie zadania chciałam robić samodzielnie. Dawałam sobie np. trzy godziny i jeśli przez ten czas nie znajdowałam rozwiązania, dopiero wtedy sięgałam po pomoc. Jeśli się udawało, satysfakcja była ogromna. Nieporównywalna chyba z niczym, czego do tej pory doświadczyłam.

Mniej więcej pod koniec piątego miesiąca (a trzeciego nauki), zaczęłam rozglądać się uważniej za ofertami pracy. Przeczytałam gdzieś, że rekrutacje są najlepszym sprawdzianem umiejętności. Postanowiłam więc, że trzeba spróbować i zaczęłam wysyłać CV na stanowiska juniorskie.

To, jak wyglądał ten okres, to jest materiał na oddzielną i długą historię. W skrócie więc tylko napiszę, że zaproszono mnie do kilku rekrutacji. Do niektórych wciąż miałam za małe skille, a w innych przeszkodą było moje poprzednie duże doświadczenie. Na jednej z rozmów potencjalny pracodawca zaproponował mi zatrudnienie, ale na stanowisku marketingowym. Oczywiście, że je odrzuciłam. Znów jednak miałam szczęście. Dosłownie ostatniego dnia z przewidzianych sześciu miesięcy dostałam pierwszą interesującą ofertę pracy, związaną z kodowaniem designów pod email marketing.

📎 Kilka wniosków na koniec

Proces przebranżowienia był sporym wysiłkiem na wielu płaszczyznach. Nauka zupełnie nowych rzeczy, a także przestawianie sposobu myślenia na bardziej abstrakcyjny były trudne, ale wcale nie najważniejsze. Okazało się, że istotniejsze i trudniejsze jest nabycie pewnego mindsetu – samodzielności oraz umiejętności znajdowania rozwiązań i uczenia się ad-hoc. Nie mówiąc o tym, że oszczędności także topniały w zastraszającym tempie, co dodatkowo obciążało mnie psychicznie.

Gdybym jeszcze raz miała się przebranżowić, do niektórych rzeczy podeszłabym pewnie inaczej. Zaczęłabym naukę jak najszybciej i zainwestowałabym w mentora (pomimo kilku prób na żaden darmowy sie nie dostałam). Zdecydowanie szybciej zaczęłabym też wysyłać CV, żeby uczyć się z zadań rekrutacyjnych. Spróbowałabym znaleźć też więcej realnych zleceń na strony www. Być może także zdecydowałabym się na kurs programowania po angielsku, bo brak znajomości angielskich nazw utrudniał mi przez pewien czas naukę. W polskojęzycznym internecie jest dużo mniej materiałów, nie mówiąc już o wyszukiwaniu rozwiązań w dokumentacji czy na stackoverflow…

Natomiast niewątpliwie dobrym pomysłem było zainwestowanie oszczędności, żeby móc skupić się tylko na nauce. To były dobrze wydane pieniądze. Podziwiam i szanuję ludzi, którzy przebranżawiali się jednocześnie pracując. To jest bardzo ciężkie do udźwignięcia.

Na pewno też nadal nie ładowałabym się w bootcamp od zera, bo choć niektórzy chwalą sobie ułożenie programu oraz wsparcie prowadzących, to ja uważam, że na początek przede wszystkim warto sprawdzić, czy IT jest dla nas i polubimy się z kodowaniem. Do tego spokojnie można wykorzystać materiały z internetu, a później ewentualnie myśleć o dalszym rozwoju.

🧠 Jeszcze więcej pracy…

Na początku tej drogi w ogóle nie brałam pod uwagę, że może mi się nie udać. Hehe. Natomiast po paru negatywnych rekrutacjach, okazało się, że może nie być kolorowo. Ostatecznie osiągnęłam zaplanowany cel w wyznaczonym czasie, ale pomogły mi przede wszystkim ogromne pokłady determinacji i samodyscypliny oraz szczęście. 

Teraz, od paru lat pracuję w firmie, w której mogę rozwijać się we wszelkich możliwych kierunkach i w której zdobyłam duże doświadczenie. Jedne, co jest pewne to to, że czeka mnie jeszcze więcej nauki, bo technologia rozwija się bardzo szybko. Nowe narzędzia, rozwiązania i technologie pojawiają się cały czas, a komunikacja z klientami nietechnicznymi jest bardzo wymagająca. IT to nie jest miejsce, w którym można spocząć na laurach bez konsekwencji.

To przebranżawianie w pewnym sensie zmieniło moje życie i postrzeganie branży, dało mi także o wiele szerszą perspektywę spojrzenia na biznes i marketing w IT.  Ciekawa jestem, gdzie mnie ta ścieżka zaprowadzi dalej… 😉